John Constantine to jedna z najbardziej niewykorzystanych postaci od złotych czasów Vertigo Comics. Kiedy Sandman, czy Swamp Thing byli używani w uniwersum z głową (zazwyczaj), tak brytyjski czarnoksiężnik nie doczekał się zbyt dobrych współczesnych historii. Dość powiedzieć, że w Nowym DC Comics stał na czele Justice League Dark, tylko dlatego, że Zatanna zaczarowała go, by czynił dobro. Tom Taylor już dwukrotnie sięgał po postać Johna – podczas Injustice oraz DCeased i w obu wypadkach wychodziło to bardzo dobrze. Teraz jednak w końcu napisał historię skupiającą się tylko i wyłącznie dookoła tegoż bohatera. Jak mu poszło? Zapraszam do recenzji!
Constantine posiada wrodzony talent do przyciągania kłopotów, który wykazywał już od najmłodszych lat. Kto mógł przewidzieć, że lekkomyślne działania nastoletniego Johna dopadną go ponad dekadę później i to w bardzo spektakularny sposób! Miastem wstrząsają brutalne zgony: z nieba na ziemię spadają bogaci, zupełnie nadzy biznesmeni. Co interesujące: do ich pleców przyczepiono olbrzymie anielskie skrzydła. Detektyw Aisha stara się rozwiązać sprawę tych dziwacznych śmierci, ale niestety mają one nadnaturalne przyczyny. I tutaj na scenę wkracza główny bohater.
Witajcie na karuzeli dziwnych zbiegów okoliczności
Oczywiście policjantka nie jest anonimową zębatką w systemie policyjnym, ale dawną przyjaciółką Johna. Do tego taką, która uczestniczyła w wydarzeniach w przeszłości rzutujących na obecną sytuację. Muszę przyznać, że to prawdopodobnie najbardziej leniwy zabieg scenariuszowy, jaki widziałam w wykonaniu Toma Taylora. Dodajmy do tego szatana, który w biały dzień wyrywa komuś nerkę, a potem odchodzi sobie, jak gdyby nigdy nic… Takie skróty w wykonaniu mojego ulubionego scenarzysty bolą podwójnie.
A jak już wspominam o władcy piekła, to w jego postaci skrywa się kolejne rozczarowanie. Rozumiem, że komiksy z imprintu Black Label są oderwane od całego uniwersum. Niemniej zaskoczyła mnie wersja Lucyfera przedstawiona w albumie. Zapomnijcie o Sandmanowym chłodnym i wyrachowanym diable. Taylor tworzy postać na nowo i jest ona… nijaka. Nie umywa się do tego, kim Niosący Światło był w czasach, kiedy Gaiman tworzył piekło na nowo. Tutaj ma czerwoną skórę, rogi i nie za wiele osobowości.
Za rysunki w tomie odpowiadał Darick Robertson. Bliżej im jednak do tego co prezentował w Chłopakach, niż Transmetropolitanie. Nie jest szalenie i szczegółowo, ale z drugiej strony: ta historia tego nie wymaga. Umiejętność rysowania dużych przerażonych oczu była nadrzędna i artysta dobrze sobie z tym poradził, co chyba nikogo kto trzymał Chłopaków w rękach, nie dziwi.
Hellblazer Wzlot i Upadek, jest komiksem przeciętnym – średniakiem, o którym szybko zapomnę. Oczekiwania wobec Taylora miałam, jak zawsze duże, ale tym razem się zawiodłam. Black Label daje możliwość wyszalenia się artystycznie i zrobienia z postacią właściwie wszystkiego. Nie umniejszając komiksom dla młodszych czytelników – ciekawsze alternatywne historie czytałam w cyklu DC powieść graficzna 13+.
Hellblazer Wzlot i upadek
Scenarzysta: Tom Taylor
Ilustrator: Darick Robertson, Diego Rodriguez
Tłumacz: Jacek Żuławnik
Typ oprawy: twarda
Liczba stron: 152
Wymiary: 21.6×27.6cm
Cena okładkowa: 69,99 zł
Recenzowała: M. Chudziak (Blue Bird)