Wjazd na Ukrainę

Są w życiu sytuacje zaskakujące nie mniej niż hiszpańska inkwizycja. Śmierć w bliskiej rodzinie zdecydowanie należy do tej kategorii. W kwietniu mój chłopak otrzymał wiadomość o pogrzebie dziadka, a jako że pochodzi z Ukrainy, to nie byliśmy w stanie zdążyć na ceremonię. Załatwianie formalności związanych z wyjazdem zajmuje trochę czasu, ale wobec takich wieści postanowiliśmy podjąć to wyzwanie.

Formalności przed wyjazdem

Wjazd na teren Ukrainy autem z polską rejestracją jest niestety wyzwaniem dla obywatela Ukrainy. Taka osoba musi zostawić na granicy kilka tysięcy euro zastawu, który odbierze podczas powrotu do Polski. Ma to zapobiec zbyt dużej ilości aut bez ukraińskich numerów, których właścicieli trudno jest zlokalizować w razie wypadku. Wobec takich, a nie innych przepisów uznaliśmy, że to ja wjadę na Ukrainę (w końcu dostałam oficjalne pozwolenie, aby usiąść za kółkiem ukochanego auta mojego chłopaka). Zgodnie jednak ze wszystkimi poradnikami internetowymi – jeżeli ktoś porusza się nieswoim autem, to musi mieć poświadczone notarialnie pozwolenie na używanie pojazdu. Pierwszym naszym przystankiem był więc notariusz, a kolejnym przysięgły tłumacz. Ostatnia niemniej ważna formalność dotycząca auta to oczywiście zielona karta potwierdzająca, że pojazd jest ubezpieczony. Była to jedyna rzecz z wymienionych powyżej, którą skrupulatnie sprawdzano przy każdej kontroli.

Kolejne potrzebne dokumenty wynikają ze światowej pandemii. Ja jako obcokrajowiec musiałam mieć wykupione ubezpieczenie na wypadek, gdybym zawitała do szpitala. Ostatnia rzecz to oczywiście testy na COVIDa z wynikiem negatywnym. Mój musiał być PCR – tylko taki jest przyjmowany na granicy.  Od chłopaka nie wymagano takiego dokumentu, ale jego brak skutkowałby kwarantanną. Nie po to jechaliśmy na kilka dni, aby siedzieć ponad tydzień w domu lub biegać za testami na miejscu.

Niestety pierwszy test, jaki chłopak zrobił, dał wynik neutralny, więc musiał być powtórzony. Kiedy w dniu wyjazdu otrzymaliśmy telefon z laboratorium, to byłam pewna, że nigdzie nie pojedziemy. W jakim innym celu mogli dzwonić, niż aby poinformować o chorobie? Otóż pani, która pobierała materiał do badań nie użyła patyczka do PCR, lecz do testu antygenowego. Nie byliśmy pewni, czy taki test wystarczy na granicy, ale nie mieliśmy wyboru i zaryzykowaliśmy. Nie było czasu na ponowne wymazy i czekanie. Na szczęście mocno sprawdzano jedynie mój wynik i sposób badania, u chłopaka ważne było jedynie to, że jest negatywny.

Granica

Spodziewaliśmy się, że oczekiwanie na granicy może być długie, ale nie byliśmy przygotowani na to, co nas czekało. Początek maja to Wielkanoc na Ukrainie, więc dużo osób jechało do domu na święta. Dodajmy do tego światową pandemię, czyli dodatkowe procedury, a także fakt, że niektóre przejścia graniczne zostały zamknięte. Długa kolejka z aut zaczynała się już trzy kilometry od granicy. Oczywiście w pobliżu nie było żadnych toalet czy stacji benzynowej. Wszystkie potrzeby fizjologiczne załatwiano na poboczu. Podczas powolnego podjeżdżania łatwo zasnąć w oczekiwaniu na jakiś ruch – w takim wypadku obudzić mogła policja jeżdżąca wzdłuż kolejki, albo zirytowana osoba stojąca za nami. Od momentu ustawienia się w kolejce po wjazd na Ukrainę minęło nam 12 godzin. Podczas czołgania się przez stronę polską, po około 7 godzinach minęliśmy jednego smutnego toi-toia, którego wnętrze będzie mnie prześladować jeszcze długo.

Kolejka do granicy
Kolejka do granicy

Podczas przejazdu nastąpiły dwa istotne spotkania: ze służbą celną po stronie naszego kraju i tuż za granicą. Polscy celnicy pobieżnie popatrzyli na zawartość naszego bagażnika, prawdziwa zabawa zaczęła się po drugiej stronie tęczy. Na wjazd otrzymaliśmy bilecik, na którym musieliśmy zebrać komplet pieczątek od sprawdzających nas celników. Dopiero to dawało nam wstęp na Ukrainę. Jeden z pierwszych urzędników, których spotkaliśmy, zapytał, czy przewozimy narkotyki. Jako że właśnie mijała mi jedenasta godzina na granicy, a pytanie wydawało się wyjątkowo surrealistyczne, to zaśmiałam się i odpowiedziałam, że nie. Pan zgromił mnie spojrzeniem i odparł, że to nie żarty, tylko poważna sprawa i z kamienną twarzą zaczął ostukiwać auto. Z tego płynie pierwsza ważna lekcja: nie ma śmieszków na granicy. Nawet nie próbujcie.

Nie był to jednak koniec przygód

Po tym uroczym dżentelmenie mało co mogło nas zaskoczyć, a mimo to, nie spodziewaliśmy się spotkania z panią celniczką. Kobieta po otrzymaniu naszych paszportów zapytała o kwitek, który dostaliśmy na wjazd. Byłam w stu procentach pewna, że wetknęliśmy go właśnie w paszporty, ale pani się nie zgodziła z tą śmiałą teorią. Wobec zaginięcia najważniejszej karteczki świata mój chłopak pobiegł do okienka wcześniejszego zapytać się, czy aby tam nie została. Po powrocie do groźnej pani ta zgodziła się, by przejrzał nasze paszporty, które miała w swoich rękach. Zgadnijcie, co w nich było?

Skromny papierek, bez którego wjazd na Ukrainę nie jest możliwy
Najważniejszy kwitek na granicy

Celniczka jednak nijak nie skomentowała swojego przeoczenia

Chwilę później wyśmiała nas, że „Ukrainiec chce swoje auto przypisać do Polaczki? Jak to tak?”. Ze słowem „Polaczka” brzmiało to podwójnie szyderczo, ale uspokajam: tak po ukraińsku mówi się na polkę, nie ma to żadnego negatywnego zabarwienia. Po kilku minutach dyskusji kobieta poszła zapytać się do okienka obok, czy taka niesamowita akcja jest możliwa. Wróciła i bez słowa zaczęła przeglądać nasz bagażnik.

Zapytała, ile litrów alkoholu wwozimy – zrobiliśmy większe zakupy, żeby obdarować rodzinę i przyjaciół, więc uzbierało się z 10 litrów piwa i kila wina. Pani dość przeciągle zapytała: „a to można tyle wwozić?”. Na szczęście chłopak odparł, że to ona powinna nam powiedzieć. Z tego mi mówił, robienie problemów na granicy to często sposób na manifestacje swojej pozycji lub… wyciągnięcie jakiejś drobnej zachęty finansowej zwanej potocznie łapówką. My jednak byliśmy dość pewni, że przejedziemy, więc obyło się bez tego.

Kilka przemyśleń

Na granicy nie dogadałabym się po angielsku, a polski znany jest tyle o ile. Pan, przyjmując nasze negatywne testy, dopytywał się, co w nich jest pomimo tego, że właśnie w tych dwóch językach były spisane. Dużo łatwiej porozumieć się na Ukrainie znając przynajmniej rosyjski.

Jeżeli chcecie jechać, przygotujcie się na iście południowe podejście do czasu. Ludzie w kolejce przed nami wykonywali testy, a my z wynikami negatywnymi, gotowi by jechać dalej musieliśmy czekać. Na co? No to aż czteroosobowa rodzina zainstaluje odpowiednią aplikację na telefonie, zapłaci za testy, dzięki którym uniknie kwarantanny, a potem podda się badaniu. Do tego jeżeli celnik nie zgodzi się na wjazd auta na teren kraju, to nawiąże się długa dyskusja mająca na celu zmienić zdanie urzędnika. W tym czasie cała kolejka będzie oczywiście stała.

Jeżeli macie znajomego/kolegę znajomego/kolegę kolegi szwagra znajomego, który pracuje na granicy, to śmiało do niego uderzajcie. To zupełnie normalne prosić o pomoc w takiej sytuacji i później odwdzięczyć się drobnym upominkiem. Znajomości to nadal najszybsza droga, by coś załatwić. Dlatego pisałam wyżej, że czuliśmy się w miarę pewnie, wjeżdżając. Obawiam się jednak, co by było, gdybyśmy nie znali kogoś pracującego na granicy.

A jak wygląda granica od strony Ukrainy?

Kolejka aut czekająca na wjazd do Polski
Prawie w Polsce…

Powrót był dużo szybszy, bo zajął marne 6 godzin. Tym razem role się odwróciły – urzędnicy po ukraińskiej stronie bardzo pobieżnie sprawdzili nasz samochód, a prawdziwa kontrola zaczynała się dopiero w ojczyźnie bigosu. Celnicy sprawdzają w paszporcie, jak często dana osoba przemieszcza się pomiędzy krajami i od tego zależy dokładność kontroli. Auto, które jechało przed nami, zostało solidnie przetrzepane. Właściciel musiał powyciągać wszystko z walizek, a służba celna sprawdzała nawet to, czy nie mają one drugiego dna. W naszym przypadku sprawa była prostsza. Ostatni raz Ukrainę odwiedziliśmy półtora roku wcześniej, a torebki prezentowe ze Lwowa sugerowały, że raczej jesteśmy turystami, niż szmuglerami. Wszystko było przejrzane pobieżnie, a na pytania o zawartość toreb pan wierzył nam na słowo. Muszę przyznać, że zdecydowanie milej wjechać do Polski, niż z niej wyjechać.

Po powrocie do domu mieliśmy nałożoną obowiązkową kwarantannę, którą oczywiście szybko zdjęliśmy, robiąc odpowiednie testy. Wykonanie ich na Ukrainie nie wchodziło w grę, bo Polska nie przyjmuje wyników spoza strefy Schengen. Zgaduję, że jest to spowodowane m.in. ilością fałszywych wyników negatywnych, które można zakupić na Ukrainie.

Mam nadzieję, że relacja ta przypadła Wam do gustu i jeżeli wyrazicie taką chęć, to mogę napisać coś więcej o świętach Wielkanocnych u naszych wschodnich sąsiadów!

Zdjęcie wyróżniające: Ruben Holthuijsen (CC BY 2.0)