Maciej Parowski – W latach 1982-2012 redaktor działu prozy polskiej „Fantastyki” (później „Nowej Fantastyki„) oraz redaktor naczelny w latach 1992-2003. Miłośnik oraz popularyzator filmu i komiksu. Autor między innymi takich pozycji jak: „Twarzą ku ziemi” czy „Sposób na kobiety”. Współautor komiksów: „Funky’ego Kovala” oraz „Wiedźmina”. W 2006 r. otrzymał nagrodę im. Papcia Chmiela za zasługi dla polskiego komiksu; w 2007 – srebrny medal Gloria Artis.

#niespie: Co skłoniło pana do zaangażowania się w „Fantastykę” już od samego początku?

Maciej Parowski: Jak większość młodych ludzi,  w każdym razie mężczyzn, interesowałem się fantastyką jeszcze w szkole. Zanim powstało pismo, czytałem opowiadania w „Młodym Techniku”, „Problemach”, czytałem Verna,  Lema, Wellsa. Jako dziecko połknąłem „Pinokio”, „Podróże Guliwera”, przeróżne zbiory bajek z Andersenem na czele… to przecież też fantastyka. W 1970 roku skończyłem politechnikę, byłem inżynierem, ale bardzo chciałem być pisarzem.  No i w ciągu pięciu lat felietonami pisanymi do prasy studenckiej – ciekawe, że niektóre z nich nieoczekiwanie okazywały się miniaturami fantastycznymi – przebiłem się do zawodu dziennikarza. Prowadziłem dział kultury, m.in. drukowałem opowiadania młodych autorów, po „Politechniku” robiłem to w profesjonalnym już magazynie „Razem”. Tam poznałem kilku autorów i krytyków fantastyki, oni parokrotnie zabierali się do założenia miesięcznika „Fantastyka”, a kiedy w 1982 roku to się w końcu udało, to rozdzielali między siebie bardzo ambitne stanowiska – kierownik działu zagranicznego, naczelny, wicenaczelny, kierownik działu naukowego…  A kierownik działu polskiego, czyli stanowisko gościa, który czyta opowiadania, poprawia i daje do druku krajową prozę – zaproponowali mnie. Udowodniłem, że umieniem to robić, koledzy zakwalifikowali mnie, jako zawodowca, więc dostałem tę funkcję. Po miesiącu, po roku mogłoby wyjść na jaw, że się do tego nie nadaję, wtedy by mnie wymienili, ale się okazało, że to leży na linii moich zainteresowań, pasuje do mojego temperamentu i jednak mojego ścisłego wykształcenia oraz generacyjnych doświadczeń. Już wtedy byłem autorem pokoleniowej powieści z nurtu tzw fantastyki socjologicznej „Twarzą ku Ziemi”. Lepsze książki w tym nurcie napisali Zajdel, Lipiński czy Oramus,  Żwikiewicz, Wolski; niezłe Tadeusz Markowski, Andrzej Krzepkowski . Tak czy owak byłem w piśmie reprezentantem pewnego nurtu, właśnie socjologicznego, który artystycznie jakoś sobie poradził z sytuacją Polski, z niewolą ekonomiczną, polityczną. Później, po stanie wojennym okazało się, że powstają inne rodzaje fantastyki, które problem niewoli omijają, choćby z tego powodu, że został przerobiony czy nazwany właśnie w prozie Zajdla, Oramusa. W latach osiemdziesiątych wyroiły się dziesiątki różnych odmian fantastyki. Ja temu akuszerowałem i to pośrednio zaspokajało moje marzenia o byciu literatem. Pracowałem w miejscu dobrym do obserwacji przemian popularnej nowoczesnej literatury, która świata się nie boi i nie unika, tylko go nazywa, krytykuje, ale używa do tego pewnych kodów, symboli, aluzji. Okazało się, że to jest wspaniała sprawa, że to działa na czytelników, pismo rozchodzi się w nakładzie 100 tysięcy, a czytelnicy rozumieją nas w pół słowa. Bardzo bujnie wybuchł ruch klubowy, który tych autorów zapraszał, rozmawiał z nimi, dawał im nagrody, wykupywał książki na pniu. U schyłku komuny, w podbitej Polsce po stanie wojennym, fantastyka dostarczała mi  rozkoszy przyjaźni, wspólnoty, wolności i ekspresji, prawie niezakłóconych przez aparat represji i kontroli.

#niespie: Czy spodziewał się pan aż tak spektakularnego sukcesu magazynu?

MP:  Przeciwnie. Kwartał przed 13 grudnia 1981roku zostałem elekcyjnym redaktorem naczelnym tygodnika „Politechnik”, jednym z nielicznych w tym czasie wybranych przez zespół. Stan wojenny mnie zmieżdżył, straciłem pracę, przestałem być dziennikarzem. Kupiłem podręcznik fizyki, myśląc że, że jako inżynier z wykształcenia pójdę do szkoły uczyć fizyki, a z prasy definitywnie wyskoczę. Nawiasem mówiąc do „Fantastyki” wydawanej przez RSW przyjęto mnie po drugiej weryfikacji, z zakazem pełnienia funkcji kierowniczych, a pierwsza weryfikacja była negatywna, czego mi zresztą nie powiedziano. Nieciekawie wyglądały też pierwsze polskie opowiadania przychodzące do pisma. Ale szybko pojawiły się nowe nazwiska, które dziś są już znane, Piekara, Kochański, Ziemkiewicz. Natomiast popularni wcześniej autorzy – Adam Wiśniewski Snerg, Boruń, Trepka, Sawaszkiewicz… po stanie wojennym zamilkli, nie mogli się odnaleźć. Oramus, autor „Sennych zwycięzców” powtórnie się obudził po dwu latach. To był ten pierwszy okres pokoleniowej zmiany warty. W czwartym roku istnienia „Fantastyki” pojawił się Sapkowski. Ich teksty przechodziły przez moje ręce, więc po części uznawano je za moją zasługę. W złym czasie na tej trybunie wolnej wyobraźni, jaką stwarzała „Fantastyka” zaczęła się pojawiać niezła proza. Tak czasem jest, że z głębokiej tęsknoty powstają rzeczy, nie gorsze niż to, co najlepsze w głównym nurcie, choć przez pewien czas spychane na margines. Myśmy mieli cukier, mięso i olej na kartki, buty też, no i oglądaliśmy, co tydzień w TV bezczelnego łysego człowieczka z odstającymi uszami, który miał dla nas seans kłamstwa i pogardy. Ale przerabialiśmy tę sytuację na ciekawą prozę, jak ta koza, co to zje kawałek papy i daje dobre mleko. Za nami stał przyszłościowy gatunek, wielopostaciowa fantastyka, myśmy ją kochali, więc w nagrodę odsłoniła przed nami swoje praktycznie nieograniczone artystyczne możliwości. Okazało się, że to nie musi być koniecznie naukowe, że nie musimy iść po śladach Lema, że może to być proza emocji, idei, poszukiwań filozoficznych, metafizycznych, dosłownie na wszystkich obszarach, że tu wszystko wolno. To smutne czy może paradoksalne, że trzeba było stanu wojennego żeby powstała „Fantastyka”. Przedtem żałowano papieru na takie rzeczy, potem raptem zalały Polskę tony papieru do wykorzystania, bo jedni pisarze wyjechali, inni mieli zakaz, jeszcze inni bojkotowali tzw. oficjalny obieg, no i dziesiątki pism zamknięto. Dlatego dostaliśmy szansę. Ale pamiętam z pierwszych spotkań pełne rezerwy spojrzenia oficjeli z RSW, oni wyraźnie podejrzewali, że to się nie uda, że góra po paru numerach pismo padnie, tzn trzeba je będzie zamknąć. Ale w ten gatunek, w ruch wokół fantastyki, co pokazało wcześniejsze doświadczenie amerykańskie, jest wpisany sukces, popularność, znaczenie. W tamtych latach, zresztą trwa to do dziś, wielką pojemność i możliwości fantastyki potwierdzały przemiany światowego kina.

#niespie: Czy woli pan pisać opowiadania i książki czy zajmować się komiksem?

MP:  Opowiadań popełniłem mało, nie byłem tu odkrywczy i przestałem je pisać, bo miałem teksty dużo lepszych od siebie autorów. Gdyby następne powieści szły mi tak jak „Burza” to pisałbym tylko powieści. Ale ta „Burza” dojrzewała we mnie przez 26 lat, aż wyskoczyła w sposób, który mnie samego zdumiewa, bo ją pisałem śpiewająco, jak nigdy, na skrzydłach. Rozdział dopisywał się do rozdziału, chwilami byłem przerażony, to znaczy zdumiony tym, co mi się napisało. Chciałbym robić więcej takich książek, ale , być może, w przeciwieństwie do Dukaja, Sapkowskiego, Orbitowskiego, miałem w sobie tylko jedną grubą opowieść. Oczywiście znajdowałem przyjemność w pisaniu komiksów, robi się to z kumplami, jeden jest mistrzem rysunku, drugi ma zupełnie inną osobowość, doświadcza się wspólnoty, wzajemnie ubogaca i nakręca. Lubię też robić krytykę literacką i filmową, krytyka polega na nazywaniu, interpretowaniu, a ja analizowałem gatunek, który się w Polsce rozwijał w sposób niezwykły, dobijał prestiżu, uznania i masy. Wspaniale być w takiej sytuacji selekcjonerem prozy, odkrywać nowych autorów, i nawet z nieudanych tekstów dowiadywać się, czym ten gatunek się staje, jak go ludzie traktują. Nawet opowiadanie odrzucone, niedobre niesie sporo informacji dla krytyka, na pewno mniej przyjemności dla czytelnika. Czytałem setki opowiadań, prowadziłem rozmowy z pisarzami, plastykami i filmowcami, robiłem redakcyjne dyskusje, pisałem notki o autorach, recenzje, szkice o zjawiskach i zbierałem to w książkach. Wydałem cztery grube woluminy o fantastyce („Czas fantastyki”, „Małpy Pana Boga. Słowa” i dwutomowe „Małpy… Obrazy”) więc to była idealna sytuacja.  Recenzje pisze mi się się ciężko, one ze mnie nie wylatują same, trzeba rozum zaprząc do roboty nie tylko wizjonerską wyobraźnię. Ale kiedy spojrzę ile zjawisk udało się opisać, przeanalizować, z iloma osobami porozmawiać, to cieszą mnie te krytyczne książki w dorobku. Spotkało mnie w tym piśmie, w „Fantastyce” i w tej konwencji, wiele szczęścia, przyjaźni, i poczucie, że miałem wpływ na to wszystko a nie byłem drobiną niesioną przez wiatr. Nie wymyśliłem „Złotej galery” Dukaja, ale brałem udział w jej drodze na łamy, korespondowałem z autorem, wcześniej niż inni poznałem się na jego talencie, nawet trochę o niego ze środowiskiem wojowałem – to wspaniała sprawa. Taka wielka przygoda przydarzyła mi się w kraju podbitym a niepoważne fantastyczne wydumiska okazały się czymś bardzo serio dla wielu tysięcy osób.

#niespie: Funky Koval całkiem niedawno doczekał się wydania zbiorczego. Nie bał się pan, że po tylu latach nie zostanie tak pozytywnie odebrany jak za pierwszym wydaniem?

MP:  Powiem cynicznie. Gdyby wydawca nie był pewny sukcesu to by Kovala nie wznawiał. Paradoksalnie najmniej podoba się ostatnia część, która jest najmłodsza. A czy byłem pewien? Pamiętam jak ukazywały się pierwsze odcinki Kovala na przełomie 1982/83 to czytelnicy w listach do redakcji sarkali: „do czego to podobne, bohater standardowy, toporny, zajmuje miejsce przeznaczone na literaturę”.

#niespie: Komiks zachwalany jest nawet przez młodsze pokolenie. Jaki jest sekret Funky’ego? Co sprawia, że jest ponadczasowy?

MP: Spotkały się trzy  osoby w dobrym wieku. Trzydziestosześciolatek, czterdziestojednolatek i Jacek dwudziestosiedmiolatek, to był dobry koktajl. Polch miał wtedy 41 lat, był już doświadczonym rysownikiem. Wszystko, co było do obejrzenia i przeczytania w popkulturze zaliczył Rodek. Ja natomiast troszeczkę teoretyzowałem, wydałem już pierwszą książkę „Bez dubbingu”, pisałem tam o komiksie, kinie, sztuce studenckiej.  Więc to kino, nie to, że studiowałem, ale trochę jako krytyk starałem się technicznie przeniknąć. Miałem taki pomysł, aby w komiksie, w konstrukcji planszy i kadru, uwzględnić to, co wiem o warsztacie kina. Czytałem sporo krytyki sztuki, Polch wiedział o komiksie wszystko, no i mieliśmy naprawdę dużo czasu na gadanie, na zmienianie wariantów, na dogadywanie się. Ta historia szła z nami, brała w siebie nasze rozbieżne charaktery, Polskę za oknem – myśmy sobie sami podwyższali poprzeczkę i czuliśmy, że to staje się dobre, że czytelnicy muszą nas zaakceptować, ale wymagało to pracy i inwencji. Sytuacja była ponura, Polskę wzięły za twarz czołgi które wyjechały na ulice 13 grudnia i milicja pilnująca godziny policyjnej, a myśmy w komiksie lali policjantów po gębach, kompromitowali dyktatorów i kłamliwych rzeczników oraz dawali fory antysystemowym buntownikom schodzącym do podziemia.

#niespie: W jaki sposób więc radziliście sobie z cenzurą, która wtedy jeszcze obowiązywała?

MP: Dziś nie rozumie się czym cenzura była. Jakbyśmy napisali słowo „Katyń” to cenzura by to skreśliła, jakbyśmy napisali „17 września 1939 – nóż w plecy” czy „Orwell” też by skreśliła. Ale buntownicze historie opowiedziane w aurze czy konwencji kosmicznego, przyszłościowego dreszczowca dziejącego się w mieście o niepolskiej nazwie bądź na innych planetach, miały szansę. Cenzorzy działali na hasła, na fiszki, a myśmy tworzyli historię kosmiczną o detektywach w rakietach, którzy demaskują spisek obcych na kosmiczną skalę i strzelają do skorumpowanych policjantów.

#niespie: Widać przy tym komiksie olbrzymią inspiracje zachodem. Czy jest jakaś postać/osoba, która była pierwowzorem Funky’ego?

MP:  Na dobrą sprawę komiksy światowe znał dobrze tylko Polch. Myśmy z Jackiem o komiksach marzyli, pamiętam, że rok wcześniej zanim do tej roboty siadłem, byłem w Paryżu, widziałem tam dłuuuuuugą ladę z komiksami i patrzyłem czym ten komiks może być. Nie „Podziemnym frontem” czy „Kapitanem Klossem” tylko wspaniałą wyrafinowaną przygodą graficzną w tysiącu konwencji, o tysiącu spraw, o poruszających fantastycznych światach – oczywiście byłem zachwycony. Myśmy pisząc, robiąc ten komiks, chcieli spełnić własne marzenie, własne kryteria dobrego komiksu o fabule znaczącej, zaskakującej, zawiłej i buntowniczej. Trzech facetów miało czas i kombinowało, nie byliśmy sami, patronowała nam bardzo bogata konwencja fantastycznych opowieści. Z tej konwencji bierze się pewne kody, sytuacje, możliwości. To nie przypadek, że tak wiele osób debiutuje w gatunku fantastycznym, bo on na nich czeka – na młodych wrażliwych ludzi, którzy chcą coś powiedzieć. Nie mają doświadczenia życiowego, ale opanowali konwencję i w jej ramach pracują, a potem poszerzają, modyfikują te ramy. To nie tak, że wszystkie książki, wszystkie scenariusze powinny być pisane przez siedemdziesięcioletnich facetów, którzy posiedli wiedzę o życiu, nauce i wszechświecie. Mieliśmy sporo szczęścia, dobrze się dobraliśmy, byliśmy mieszanką dokładnie takich składników jak trzeba. Podobnie było z moją funkcją redaktora – nie wyleciałem po roku czy dwu bo ze swoim charakterem pasowałem na kierownika działu prozy, kochałem swoich autorów, szybko uznałem, że są ode mnie lepsi i się z nimi nie ścigałem. Coś strasznego, gdy redaktor zazdrości autorowi, albo kierownik zakładu naukowego zazdrości wynalazku młodemu pracownikowi. Komiks, fantastyka i dział polski – to była wielka przygoda na moją miarę. Znam wielkich autorów, którzy się do pracy redaktorskiej nie nadają, do zajmowania się innymi po prostu nie mają predyspozycji, a napisali kilkakrotnie więcej książek niż ja. Ale – poza Oramusem – żaden z nich na taką skalę nie uprawiał krytyki, która by się pochylała nad innymi autorami, nad ich dziełem. Czyli pilnowałem swojego kopyta i lubię swoje kopyto.

#niespie: Obserwuje pan polski  rynek komiksowy od kiedy on raczkował. Jak pan ocenia jego rozwój?

MP: W ’91 roku odbył się w Łodzi pierwszy  Festiwal Komiksu – bardzo ciekawa inicjatywa, choć wyglądało to trochę na święto nieobecnego boga, bo prawie nie było komiksów, a mieliśmy festiwal komiksu. Później to zaczęło się rozkręcać, ale ten boom u nas przyszedł późno i nie stworzył uczciwej mody, porządnego popytu na komiks na papierze. Dziś z Internetu można wyciągnąć dowolną rzecz – film, obrazek czy komiks – więc ciężko zbudować dobrze prosperujący rynek.

#niespie: Coraz częściej pojawia się jednak opinia, że w związku z ilością wydawanych pozycji, rynek komiksowy stoi dziś w tak dobrej pozycji jak nigdy. Co pan na to?

MP: Oferta jest w porządku, sporo jest ciekawych poszukujących autorów, powstają komiksy niebanalne z artystycznymi ambicjami, nieźle się ma komiksowa krytyka. Wielu dzisiejszych komiksowych mistrzów to są wczorajsi ilustratorzy „Fantastyki” i „Nowej Fantastyki” jak np. Krzysztof Gawronkiewicz, Tomek Niewiadomski czy Jarek Musiał. Z rynkiem komiksu jest gorzej. Być może zostaliśmy czcicielami umierających muz? Jestem wściekły, że nie dostałem „Hermetycznego garażu” Moebiusa 30 lat temu. Kiedy widziałem w Paryżu tę ladę komiksów, połykałem wzrokiem egzotykę. Przywiozłem sobie jeden numer magazynu „Pilote”, który wisiał w toalecie na gwoździu w schronisku alpejskim. Pożyczyłem go koledze grafikowi i już do mnie nie wrócił, ale ten kolega robił potem plakat do „Władcy Pierścieni”. Cztery dekady temu komiks namiętnie się kochało. Natomiast w tej chwili ja już tego tak intensywnie nie odbieram, to jest sztuka dla ludzi w pewnym wieku. Chłopcy mogą połykać powieści indiańskie, a potem mężczyźni przestają je czytać i tak samo jest z komiksem. Do tego trzeba mieć choćby dobry wzrok, mnie się oczy rozjechały, ale do pisania wystarczy. Teraz młodzieży jest mniej, czytających jest mniej, coś się kończy. W dodatku widząc tutaj na Pyrkonie te tłumy, te gromady ludzi oddających się grom, zacząłem się bać. Szedłem przez wielkie huczące gwarem graczy hale, przerażony, że spotkanie literackie, na które staram się zdążyć, odbędzie się w maleńkiej w jednej trzeciej zapełnionej salce. Ale nie, też jest wielka aula i ona też jest pełna. Żeby tylko ci ludzie mieli trochę więcej kasy! Twórca w Polsce powinien się codziennie modlić o wyższy przyrost naturalny i o przyzwoite dochody dla swoich odbiorców.

Mój egzemplarz Funky’ego doczekał się podpisu 😉
Rozmawiała i fotografowała: M. Chudziak (Blue Bird)

Tekst pierwotnie opublikowany na #niespie.com